Swoją podróż rozpoczął w kwietniu 2019 roku, po tym, jak stracił wszystko i zdiagnozowano u niego raka. Jak mówi, wyruszył w nią, bo chciał umrzeć w drodze.
- Zmierzam tam, gdzie kończy się świat, tam gdzie kończy się wszystko. Na koniec mojego życia. Jest moim marzeniem, bym mógł jechać, był w stanie jechać, miał zdrowie jechać do nieuniknionego końca każdego z nas, czyli do śmierci - tłumaczy.
Rok temu, w trzecim roku wyprawy, podróżnik stracił nogę. Wtedy zbudował trójkołowego handbike’a, który umożliwia mu jazdę z użyciem rąk. W podróż zabrał wszystko, co miał. Na jego rowerze znajduje się także polowe łóżko, które rozstawia tam, gdzie zastanie go noc, o ile oczywiście pogoda pozwala. Co ciekawe, nie ma zaplanowanej trasy podróży.
- Nie wybieram trasy. Po prostu jadę przed siebie. Trasę wybierają ludzie. Przyjaciele, znajomi z sieci. Wskazują mi cel, czasami zapraszają mnie na dzień, dwa – wtedy tam jadę. Teraz jestem w Elblągu, w drodze na Mierzeję, dokładanie do Mikoszewa, gdzie mam właśnie takie spotkanie. Zaprosiła mnie jednak z osób obserwująca mój kanał na YouTube. W ciągu tych czterech lat przejechała ziemię w obwodzie na równiku. 40 tysięcy kilometrów. W ubiegłym roku miałem licznik. Wskazał 11 tysięcy, ale się zepsuł. Działał jakiś rok, więc myślę, że będzie już w sumie te 40 tysięcy - opowiada.
Podróżnik relacjonuje swoją wyprawę w mediach społecznościowych na kanałach "Podróż na koniec życia". Tam też można wesprzeć finansowo jego wyprawę.